wtorek, 26 listopada 2013

Recenzja: M.I.A. - Matangi [2013]

M.I.A., wybierając drogę protestanta odzianego nie w goliznę, a w krzykliwe kolory i bling, stała się jedną z najbardziej charakterystycznych postaci aktualnego showbiznesu. W metrykę wpisana jako 'raperka', a jednak częściej śpiewa niż rymuje, mimo świadomości braku głosu stworzonego do melodyjnej ekwilibrystyki. Jej dziedzina to fucked-up-electro-rave-ethno-hip-hop, psychodeliczny jak okładki które go ubarwiają. Na dwóch pierwszych, dobrze przyjętych płytach, umiejętnie splatała teksty ciężkie od polityki i podkłady ciężkie od bałaganu, tworząc muzyczne twarde narkotyki. Kolejny krążek, Maya, był przedawkowaniem własnych dragów, objawiającym się nie tylko tematem internetowej i rządowej obserwacji i kontroli obywateli (wykrakała), ale również wyjątkowo rozczarowującą jakością dźwięków. Najnowsze wydawnictwo, przekładane od czasów prawie niepamiętnych, Matangi, jest '360 stopniowym' odbiciem od zawsze oryginalnych koncepcji Miowych krążków: znika co prawda zajawka na paranoję, lecz zaraz potem pojawia się nowa - na hinduizm eksplorowany tekstowo i instrumentalnie.

Trzeciej płycie nie pomógł ani Rusko, ani, co zadziwiające, Diplo. Tym razem największą rolę odegrał obecny od początku Switch. Cieszy potraktowanie trójki jak małego wypadku przy pracy, czego rezultatem jest powrót nie tyle do korzeni, co do ich mocno rozwiniętych okolic, skutkujący etnicznym worldbeatem, przekładanym konkretną elektroniką zgodną z najnowszymi trapowymi, moombahtonowymi i ogólnie zbasowanymi trendami. Beatowe intro w postaci 'Karmageddon' i bhangrowe 'Matangi' godnie wciągają w najnowszą wizję piosenkarki, przypominającą wnętrze hunduskiej świątyni, przeniesionej trzęsącym ziemią basem, w sam środek dusznej brazylijskiej, rozświetlonej laserami faweli - a od produktu końcowego bije wystarczająco dużo widocznej na każdej z poprzednich płyt namiastki absurdu, by równie absurdalny opis nie wymagał dopowiedzeń i uściśleń.

Punkty w trackliście, takie jak wspomniany 'Matangi'; bubblegum pop przeradzający się w kuduro-bombę w 'Come Walk With Me'; niesamowicie poskładany aTENTion, w tworzeniu którego dopomógł... stojący za WikiLeaks, Julian Assange - porównywane z popularną konkurencją, są dowodem na to, jak w dalszym ciągu trudno jest stylistycznie chociaż zbliżyć się do Mii, a efektu tego nie psuje nawet brzmiący zadziwiająco normalnie duet 'Exodus / Sexodus', zrodzony z udziałem Weeknda. Wokale prezentują poziom, do którego przyzwyczaiła Arulpragasam. Teksty jak zwykle są atakujące i zaangażowane, a z podkładem tworzą miejscami zaskakującą mieszankę, by wymienić choćby 'Boom Skit' w którym w ciągu dźwigających potężny beat 75-ciu sekund pada kilka słów o dronach, czy amerykańskim rasizmie... Tylko M.I.A. mogła sprawić, by fani zechcieli zatańczyć do takiego połączenia. Ze śpiewaniem jest gorzej, większość momentów w których występują zabiegi inne niż rymowanie, podobnie jak na Maya irytuje (zafałszowany 'Lights' zasłużył na miano najgorszego utworu na albumie). Może warto byłoby pomyśleć nad kilkoma featuringami na kolejnej płycie? Kolaboracja z 'królową popu' na MDNA nie wypadła przecież najgorzej.

Gdy mocno wyczekiwana płyta w końcu się ukazuje i chce się powiedzieć o niej dużo więcej dobrego, niż tylko 'nareszcie jest', można mówić o sukcesie. M.I.A. odniosła sukces x4: swoim czwartym CD pozytywnie zaskoczyła krytyków, przeprosiła wszystkich, których zasmuciła jakość Maya, a miłośników jej pierwszych dokonań ugościła ciepło jak zawsze, dodając do tego garść klasycznie zniekształconego wizjonerstwa. Pomimo nowej, opartej na duchowości, formuły, dalej są to protest songi z popowo umalowanym obliczem, tym razem dopracowanym i spójnym jak nigdy przedtem.


Ocena: 8+/10
  1. Karmageddon
  2. Matangi
  3. Only 1 U
  4. Warriors
  5. Come Walk With Me
  6. aTENTion
  7. Exodus (Feat. The Weeknd)
  8. Bad Girls
  9. Boom Skit
  10. Double Bubble Trouble
  11. Y.A.L.A.
  12. Bring The Noise
  13. Lights
  14. Know It Ain't Right
  15. Sexodus (Feat. The Weeknd)

10 komentarzy:

  1. Fajna recenzja. Co prawda nie zgadzam się z opinią ani o Lights, ani o Maya (ok, jej najsłabsza płyta, ale i tak całkiem dobra - tylko w specyficznym stylu :)), ale bardzo dobrze napisane.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolego! Masz tak lekkie pióro, naprawdę genialnie się czyta te recenzje. Czekam na kolejne. A po powyższą płytę chyba muszę w końcu sięgnąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Woah, dzięki! A po płytę sięgnąć naprawdę warto. :)

      Usuń
  3. Uwielbiam MIA. Każdy jej album ma w sobie to coś. Zawsze jestem ciekawa, czym zaskoczy mnie MIA kolejną płytą. W "Matangi" jeszcze się nie wsłuchiwałam uważnie, ale mam raczej dobre przeczucia ;)

    Nowa recenzja na http://The-Rockferry.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się z oceną płyty, bez wątpienia jednej z najlepszych tego roku, natomiast daleki jestem od stwierdzenia, że autora cechuje lekkość pióra. Odebrałem ten język raczej jako bombastyczny (jest różnica między górnolotnością a bogactwem) i, przede wszystkim, przesycony anglicyzmami. To naprawdę nie sprawia, że wypadasz w oczach czytelników jako bardziej obeznany w temacie i nie próbuj się tłumaczyć, że jest to terminologia techniczna. A MAYA była co najmniej przyzwoita :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, a więc 'Anonimowy' stał się pierwszym tutaj Samozwańczym Rzecznikiem Internetu, stojącym na czele grupy 'CZYTELNICY'. Normalnie bym nie zwrócił uwagi, ale nie mam zbyt wielu komentarzy. To pierwszy taki rodzynek tutaj, a nie lubię, gdy ktoś pilnuje żeby przypadkiem coś się innym nie spodobało i uczepia się ich opinii, by wygłosić swoją tyradę, zwłaszcza na moim podwórku. Uzupełnienie specjalnie dla Ciebie (Pana): bling - błyskotki, showbiznes - przemysł rozrywkowy, rap ~ melorecytacja, beat - bit, featuring - z udziałem, protest song - pieśń protestu. Nie tknę gatunków, bo to albo niewykonalne, albo idiotycznie brzmiące, ograniczę się tylko do: bubblegum pop - pop spod znaku gumy do żucia... I jeśli uważasz (uważa Pan), że jest tu bombastycznie, górnolotnie i że mógłbym chociaż pomyśleć o zasłanianiu się technicznością, to ja nie mam więcej pytań. Wiem za to, że słowa potrafią przerażać, ale polecam czytać więcej czegokolwiek. Poza tym chodzi o recenzję M.I.A., a nie wydawnictwa Deutsche Grammophon, (które również bardzo lubię), więc to nie miejsce na oj-jak-bardzo sztywny kręgosłup, bo tym razem wyszła Ci (Panu) trochę taka 'krytyka onetowego paranoika' (“Rozgryyzłem cię! Nie próbuj się tłumaczyć, bo ja wiem WSZYSTKO już!”)... Macierewicz mi tu nie jest potrzebny, interia i inne wp kilka stron dalej, ale 'zrobiłeś (Pan zrobił) mój dzień', a moja pianobijna odpowiedź o długości 1/3 recenzji zdaje się nie mieć końca, więc pozdrawiam! :D

      ...A MAYA mi się nie podobała, bo czasami brzmi jak połączenie zwykłego przebajerowanego popu, z wymuszonym efektem burzy mózgów pod hasłem 'Ok, trzeci krążek, wszyscy się ekscytują jaka to dziwna muzyka, zróbmy cokolwiek z przesterowanym wokalem, dodajmy dubstepowe wałki i to sprzedajmy', choć 'The Message' jest jednym z moich ulubionych wstępów kiedykolwiek. Subiektywizm, Drogi Panie.

      Usuń
    2. To znowu ja. Czytać więcej niż obecnie nie muszę, a nawet nie mam czasu, nie ma też potrzeby zwracania się do mnie per pan, ale widzę, że ktoś tu nie potrafi przyjąć krytyki na klatę i odpowiada (po raz kolejny w sztucznym, bombastycznym stylu, chociaż jest to tylko moje odczucie, co zaznaczyłem też w poprzednim komentarzu) niczym obrażone dziecko, któremu poskąpiono lizaka. Chcesz dobierać sobie czytelników według własnych upodobań i potrzeb, by podbudowywać swoje ego przesłodzonymi postami bez krzty nieprzychylności? Nie tędy droga, jeśli udostępniasz ten blog publicznie.

      Usuń
    3. Różne są więc definicje i granice sztuczności, a gdybym sortował komentarze pod kątem słodzenia, to tej rozmowy by tu nie było. Krytyka, nawet baardzo skrajna, jest mile widziana, brana pod uwagę, wręcz pożądana, ale opinie uwieszające się kogoś na zasadzie bycia głosem narodu, który wie kim chcę być w oczach czytelników, jaką terminologią będę próbował się zasłaniać i nikt mu oczu nie zamydli; są słabe. Wolę żeby ktoś niezadowolony pisał -za siebie- i bez niezbitych przekonań o celnej diagnozie swojej małej internetowej psychoanalizy, gdyż wtedy krytyka zostaje wzięta na poważnie, bo reakcje negatywne pojawiają się przy różnych okazjach także i pomagają bardziej niż największe pochlebstwa. :) Przy komentarzach typu 'ja=wszyscy' pozostaje tylko 'pół-żartem, pół serio' bicie piany z mojej strony.

      Usuń
  5. Bombastyczna recenzja. Bombowa, znaczy się.

    OdpowiedzUsuń