Kto
rozpoczął (o ile rozpoczął) przygodę z The Glitch Mob od
debiutanckiego Drink The Sea (2010),
a więc bez znajomości
osobistego dorobku każdego z jego twórców, zgodzi się
zapewne przynajmniej częściowo, że zawarta na nim treść sunęła
przez eter jak lodołamacz. Gdyby muzykę dało się zamknąć w
materii rozmiarowo proporcjonalnej do emocji, które wywołuje, płyta
trójcy (w składzie: edIT + Boreta + Ooah, Kraddy i Kitty-D odeszli
przed releasem) z L.A. byłaby olbrzymia. Rewelacja
którą popełniono przed czterema laty, zachęcała wręcz do marzeń o
wprowadzeniu sankcji karnych za odtwarzanie tak 'wielkiego' materiału
na głośnikach / słuchawkach słabej jakości. Długo
przygotowywano się do wytoczenia jeszcze cięższych dział.
I oto nadchodzi Love Death Immortality,
majestatyczny już w nazwie, a jego celem jest dodanie do powyższych
uniesień jeszcze większej ich dawki, lecz na dodatkowej
porcji pozytywów się niestety nie kończy.
Trzech
zgodnych producentów, dziesięć utworów utrzymanych w klimacie
glitch-hopu wymieszanego z electro-house i (dub/bro)stepem, zero
krótkich wypełniaczy, nieliczne, ale cieszące ucho wsparcia
featuringowe – jest solidnie, choć bez szaleństw. Po pierwszym
odsłuchu pojawia się tylko zdziwienie zmianami, po kilku następnych
zadowolenie godną dawką rozrywki, a potem jest głównie
rozczarowanie, gdy uzmysłowi się sobie kilogramy pierwotnego
klimatu GlitchMobów, z którego sami się przy okazji Love Death
Immortality obdarli. Szkielet inspiracji grupy, czyli glitch-hop
często zostaje tu spłycony do glitch-popu, którego najbardziej
charakterystycznym wydźwiękiem stała się trylogia złożona z
punktów 6, 7 i 8. 'I Need My Memory Back' wpasowałby się po kilku
przymiarkach na zeszłoroczny Artpop pewnej Lady; po nim
przychodzi czas na instrumentalny 'Skytoucher', który w konkursie na
najbardziej kiczowatą melodię walczyłby drapieżnie o podium, a to
nie koniec popików, bo 'Fly
By Night Only' również pasuje do ramówki kanału 'muzycznego'. Oprócz słabeuszy i kompozycji mających niewiele do zaoferowania (np. electro-housowy 'Skullclub'), jest na szczęście i druga strona medalu, która podciąga płytkie
zmagania ku górze. Mowa o zdecydowanym i zapadającym w pamięć
wejściu na mocnym beacie za pomocą 'Mind Of A Beast', gitarze elektrycznej podłożonej pod przesterowane beaty i podniosłe smyczki w
'Can't Kill Us' oraz o 'Becoming Harmonious', które jako jedyne ma
okazję obudzić westchnienia tęsknoty za tym co odeszło, a czyni
to urzekającym jednoczesną potęgą i stonowaniem, wzbogaconym o
hipnotyzujący wokal Metal Mother. Podsumowując – wypadło pół
na pół, choć bliżej czwórki, niż szóstki.
Trójca
z Los Angeles okrzyknięta świetnym projektem została nie od razu,
lecz stopniowo, ale skala sukcesu zadziwiła chyba i samych
docenionych, bo wyczuwalny jest w omawianym wydawnictwie nie opadły
jeszcze poziom sodówki. Drink The Sea potęgę
budowało klimatem, jego następca stawia z kolei na rozkręcony
głośnik, ckliwe melodyjki i proste zbasowanie. Love Death
Immortality cierpi na tę samą przypadłość, co druga płyta
edITa (Certified Air Raid Material), kiedy porówna się ją
do debiutu (Crying Over Pros for No Reason): odwrót od
ambitnej i uginającej się od różnorodności przesterowanej
cybernetyki w stronę talentu marnującego się w mało wyszukanym,
jeszcze undergroundowym, ale już fast-foodzie. Jest strawny, jednak
postawienie go obok starszego brata to kopanie leżącego.
Ocena:
5/10
- Mind Of A Beast
- Our Demons (Feat. Aja Volkman)
- Skullclub
- Becoming Harmonious (Feat. Metal Mother)
- Can't Kill Us
- I Need My Memory Back (Feat. Aja Volkman)
- Skytoucher
- Fly By Night Only (Feat. Yaarrohs)
- Carry The Sun
- Beauty Of The Unhidden Heart (Feat. Sister Crayon)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz