
Ile
wiertarek potrzeba, by wywiercić dziurę w ścianie? Podobno żadnej,
jeśli w pobliżu jest Skrillex. O rockowo i metalowo wykształconym
muzyku, który do zamieszek słownych doprowadza zaledwie robiąc
swoje, zdołano powiedzieć już wszystko, wyczerpując temat
przynajmniej kilka razy. Rozpoznawalność dało mu poprowadzenie
rozpoczętej przez Rusko spłyconej ewolucji dubstepu w brostep, a
tron 'Niszczyciela Dubowych Korzeni' nadal przylega do Sonny'ego
Moore'a namiętnie, choć błędnie, bo wśród masy electro-house i
complextro, na każdym z wydawnictw brostep pojawiał się do tej
pory w dość mizernych ilościach. No właśnie – wydawnictwa.
Wszelkie tytuły 'Przyszłości Muzyki EDM' najwyraźniej nie
działają na ich adresata motywująco i releasy z jego stajni to
rzadkie zjawisko, bolesne jeszcze bardziej po youtubowym przekopaniu
się przez Skrillexa ze statusem 'unreleased'. Otarcia łez nadszedł
czas, a to za sprawą debiutu albumowego największego współczesnego
muzycznego wichrzyciela, tym razem zapracowanego w zaskakiwaniu zarówno wrogów, jak i fanów.