Żyjemy
w dziwnych czasach, gdy rapujący biali ludzie w tekstach wołają na
siebie nawzajem 'nigga' (ot, 'czarnuch' po ziomkowemu). Eminem nie
jest już jedyną kroplą mleka w czarnej hip-hopowej kawie, a
postaci takie jak Machine Gun Kelly, Macklemore i G-Eazy zdobywają
szacunek nie mniej prężnie niż Kanye, 2 Chainz, czy A$AP. Woźnym,
wymiatającym łamigłówki słowne spod dywanu
szpanerów, stara się być też Yelawolf. Ten, wskoczywszy z
mikstejpów wprost pod skrzydła wydawniczego tandemu Shady /
Interscope Records, popełnił w 2011 roku Radioactive
- wyśrubowane do
granic wypluwanie słów wprost na elektroniczno-trapowe podkłady.
Krążek ten, choć nierówny, zajmował uwagę zdecydowaniem i
determinacją płynącą z głosu snującego opowieści. Czego
oczekiwać od Love
Story? Cóż, Yella
zasiadł na ganku z gitarą i jest wściekły jak wilk z okładki.
Yelawolf
z czasów Radioactive
był w oczach
'truskulowców' zaledwie produktem, marnującym talent w materiale
zbyt łatwo przyswajalnym przez masy. Love
Story przynajmniej
część z nich pozostawić powinno w kropce, bo ciężko o
wydawnictwo tak rozwijające to, od czego się zaczęło, przy
jednoczesnym tchnieniu zupełnej nowości. Materiałowi tu zebranemu
nadano historii, wagi i koloru (to nic, że dominuje czerń i biel) –
wartości, o których nie mówi się w rankingach przyswajalności radiowej, a
tej na LS
jest więcej, niż kiedykolwiek przedtem.
Yelawolf |
Wilczur
zamknięty w osiemnastu przeżartych southern-rockiem kawałkach,
opasły jest i spójny. Otwierające 'Outer Space' zapowiada
obiecującą ikrę, prowadząc się szybkim, brudnym riffem i
szuraniem igłą po winylu. Wbrew nakręcającym 'jestem
kosmitą', wyśpiewywanym przesterowanym wokalem przez Yellę, reszta
materiału to nie kosmos, a utytłana od whiskey i zapachu bagien
Luizjany kombinacja ponczo + kapelusz. 'American You' smaży
beztroskim słońcem, zawieszając śpiewającego
pomiędzy kowalem wakacyjnych hitów, a przechlanym bardem,
zapominającym o hamulcach w pijanych wykrzykach 'Whiskey in a
Bottle'.
'Till' It's Gone' przychodzi niczym moralny kac, zasiewając ziarno smutku i ożywczego deszczu, co pociągnięto w 'Devil In My Veins', balladzie, z wytatuowanym Tomem Waitsem na czole. 'Change' rozbrzmiewa echem pradawnego już 'Stana' od Eminema i Dido, dodając od siebie niemal jazzową perkusyjną żonglerkę i podniosłe melorecytacje. Em także dołożył cegiełkę, biorąc udział w 'Best Friend', przełamując swą niesłabnącą ostrością yellawolfowe, miękkie zaśpiewy pod fortepian i skrzypce. 'Empty Bottles' zwęziło mi oczy, bo z jednej strony chwytliwe to, lecz z drugiej kopią Shady'ego jest w stosunku niemal 1:1. Nie mogło zabraknąć 'segmentu miłości', ukazanego ze stron rozmaitych, bo tuż za gorzkimi 'Heart Break' i 'Tennessee Love', w rzędzie do głośników ustawia się rozkochane w motoryzacji 'Box Chevy V' i w kobiecie 'Love Story'. Było już o tym, że trafiliśmy na dość długi album? No właśnie, w okolicach czternastego utworu robi się przeciętnie i na jedną odzianą w kowbojski but nogę - i tak jak przy 'Johhnym Cashu' jeszcze silimy się na zaśpiew w refrenie, tak w kończącym, dixielandowych 'Fiddle Me This' głowa turla sie gdzieś na granicy bilardowego stołu i przestrzeni pod nim.
'Till' It's Gone' przychodzi niczym moralny kac, zasiewając ziarno smutku i ożywczego deszczu, co pociągnięto w 'Devil In My Veins', balladzie, z wytatuowanym Tomem Waitsem na czole. 'Change' rozbrzmiewa echem pradawnego już 'Stana' od Eminema i Dido, dodając od siebie niemal jazzową perkusyjną żonglerkę i podniosłe melorecytacje. Em także dołożył cegiełkę, biorąc udział w 'Best Friend', przełamując swą niesłabnącą ostrością yellawolfowe, miękkie zaśpiewy pod fortepian i skrzypce. 'Empty Bottles' zwęziło mi oczy, bo z jednej strony chwytliwe to, lecz z drugiej kopią Shady'ego jest w stosunku niemal 1:1. Nie mogło zabraknąć 'segmentu miłości', ukazanego ze stron rozmaitych, bo tuż za gorzkimi 'Heart Break' i 'Tennessee Love', w rzędzie do głośników ustawia się rozkochane w motoryzacji 'Box Chevy V' i w kobiecie 'Love Story'. Było już o tym, że trafiliśmy na dość długi album? No właśnie, w okolicach czternastego utworu robi się przeciętnie i na jedną odzianą w kowbojski but nogę - i tak jak przy 'Johhnym Cashu' jeszcze silimy się na zaśpiew w refrenie, tak w kończącym, dixielandowych 'Fiddle Me This' głowa turla sie gdzieś na granicy bilardowego stołu i przestrzeni pod nim.
Druga
płyta bywa najtrudniejszym krokiem w karierze kogoś, kto przez
debiut zaczął cokolwiek znaczyć. To ona podświadomie cieszy twarz
swą zapowiedzią, dystansuje słuchacza od wizerunku słuchanego,
ewentualnie spuszcza zawiedzione oczekiwania w sedesie. Kiedy twórca,
o którym mówi się, że jest nowym Eminemem, nie tylko dzięki
białej skórze, ale też przez wokalny arsenał jakim dysponuje,
nagle staje się wytatuowanym kowbojem, gwiżdżącym country z
wypchanej sianem paki swojego pick-upa, to można znaleźć się w
martwym punkcie, nie czując nic ponad sztuczną kreację. Yellawolf
swoją elastycznością zatarł klarowność przesądu 'drugiej
płyty', robiąc właściwie drugi debiut, lecz tak jak Radioactive
dzieliło słuchaczy wizerunkiem kopii pewnego Pierwszego Białego
Murzyna, tak Love Story
siedzi po uszy w klimatycznym wizerunku i mam nadzieję, że nie
stanie
się jedynie owcą w wilczej skórze przy Trójce.
Ocena:
7/10
- Outer Space
- Change
- American You
- Whiskey In A Bottle
- Ball And Chain (Interlude)
- Till It's Gone
- Devil In My Veins
- Best Friend (feat. Eminem)
- Empty Bottles
- Heart Break
- Tennessee Love
- Box Chevy V
- Love Story
- Johnny Cash
- Have A Great Flight
- Sky's The Limit
- Disappear
- Fiddle Me This
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz