Rozciągnięta
od pogujących metalowców, do hipsterów z ekotorbami uniwersalność
The Prodigy to piękna sprawa. Wkład w rozwój elektroniki znanej
dziś mają panowie niezaprzeczalny, tym większy ukłon należny
jest im za ciągły brak transformacji w osiadłych na tronie
obserwatorów własnego wypielęgnowanego czegokolwiek. Po łamiącym
ziemię debiucie i dwóch w tę ziemię wbijających kontynuacjach,
nowożytna historia Liama, Keitha i Maxima odbiła się jak głowa od
betonu (nie znęcajmy się mocno nad zaledwie niezłym Always
Outnumbered, Never Outgunned, bo
to nie czas i miejsce), przywracając im chwałę na Invaders
Must Die,
zgarniającym pulę nagród szybką, głośną i wesoło naćpaną
mieszanką. Następca miał być twardszy. I brutalny. I nazwę mu aż
z tego wszystkiego zmieniono z How
To Steal a Jetfighter na
The
Day Is My Enemy – czy
może być gęściej od mroku?
Tytułowe
'The Day Is My Enemy' pokazuje, że konsekwencja w
realizacji wspomnianych założeń jest na szóstym albumie silna –
otwieracz łapie za nogi od razu, budując industrialną ścianę
dźwięku, opartą o perkusyjną pompatyczność i przeszywający
wokal. Obok melodyjnych haczyków, drumkit jak zwykle u Prodiży
pełni rolę kluczową, w kroku kolejnym ('Nasty') przechodząc w
breakbeat, dopełniony raczej niczym na tyle ciekawym, by się dlań
zatracić w uwielbieniu. Materiał nabiera pędu w 'Rebel Radio', by
stracić go znowu przy koszmarnym 'Ibiza', irytującą świdrującą
oprawą zabijającym pomysł wyśmiania EDM-owego marketingu. Ciąg
sztosów następujący po chwili wreszcie uzasadnia wszystkie recenzenckie
kciuki w górę. 'Destroy' rozpoczyna podróż przez wizytówkowe
brzmienie Trójcy, wisząc gdzieś pomiędzy 'Smack My Bitch Up' i
'Diesel Power' - znacząc podobnie teren jeszcze w pobłogosławionym
wkręcającym leadem 'Get Your Fight On'oraz orientalnym 'Medicine'.
Połamane bębny, wielkoformatowy wokal Flinta i klawiszowy feeling
nintendo w 'Wild Frontier' (i później 'Roadblox') cofa się o krok
do klimatu Invaders Must Die, odświeżając genialnie rosnącymi build-upami i basowym wobblowaniem. Ze
wskakiwaniem na dubstepowy wózek TDIME nie ma na szczęście
za duzo wspólnego, bo nawet stworzone z Flux Pavilionem 'Rhythm
Bomb' to rozskakany new rave. Przeszczep stonowanych rozwiązań z
poprzednika również wpisany jest na plus, i tak jak 'Omen
(Reprise)' i 'Stand Up' organicznie wpisały się w Invaders Must
Die, tak elektroniczny shoegaze
w 'Beyond The Deathray' i majestatycznie sunący na podwalinach witch
house 'Invisible Sun' czynią Szóstkę
rzeczą bardzo wyważoną. Trochę boli, że zaraz po drugim z
opisanych cukiereczków, rozkrzykują się 'Wall Of Death' wraz z
'Rise Of The Eagles' – jako bonusowe kawałki dawałyby odrobinę
ciepła, ale doklepane do pełnoprawnej płyty straszą wizją
powrotu na kozetkę psychoterapeuty, samego pewnie dobitego
wspomnieniami napomkniętego we wstępie AONO.
The
Day Is My Enemy skończył jako
CD ogromnie wprowadzający w błąd, bo przy pierwszym starciu w
powietrzu wisi ściema zapętlonych – chwytliwych! - lecz krótkich
momentów, rozciągniętych do form całych utworów. Gdy podejrzenia
ulatują, dobrze się go słucha w oparciu o poprzedników,
zatracając się w obserwacji rozwoju The Prodigy na przestrzeni
dwudziestu pięciu lat, którzy po takim czasie wciąż mają 'to
coś' i w dodatku bez wyrzutów sumienia uderzą cię tym w tył
głowy – jak zwykle spodoba się to milionom ludzi w domach,
klubach i pod sceną.
Ocena:
8/10
- The Day Is My Enemy
- Nasty
- Rebel Radio
- Ibiza (Feat. Sleaford Mods)
- Destroy
- Wild Frontier
- Rok-Weiler
- Beyond the Deathray
- Rhythm Bomb (Feat. Flux Pavilion)
- Roadblox
- Get Your Fight On
- Medicine
- Invisible Sun
- Wall of Death
- Rise of the Eagles
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz