sobota, 25 lipca 2015

Recenzja: The Prodigy - The Day Is My Enemy [2015]

Rozciągnięta od pogujących metalowców, do hipsterów z ekotorbami uniwersalność The Prodigy to piękna sprawa. Wkład w rozwój elektroniki znanej dziś mają panowie niezaprzeczalny, tym większy ukłon należny jest im za ciągły brak transformacji w osiadłych na tronie obserwatorów własnego wypielęgnowanego czegokolwiek. Po łamiącym ziemię debiucie i dwóch w tę ziemię wbijających kontynuacjach, nowożytna historia Liama, Keitha i Maxima odbiła się jak głowa od betonu (nie znęcajmy się mocno nad zaledwie niezłym Always Outnumbered, Never Outgunned, bo to nie czas i miejsce), przywracając im chwałę na Invaders Must Die, zgarniającym pulę nagród szybką, głośną i wesoło naćpaną mieszanką. Następca miał być twardszy. I brutalny. I nazwę mu aż z tego wszystkiego zmieniono z How To Steal a Jetfighter na The Day Is My Enemy – czy może być gęściej od mroku?

Tytułowe 'The Day Is My Enemy' pokazuje, że konsekwencja w realizacji wspomnianych założeń jest na szóstym albumie silna – otwieracz łapie za nogi od razu, budując industrialną ścianę dźwięku, opartą o perkusyjną pompatyczność i przeszywający wokal. Obok melodyjnych haczyków, drumkit jak zwykle u Prodiży pełni rolę kluczową, w kroku kolejnym ('Nasty') przechodząc w breakbeat, dopełniony raczej niczym na tyle ciekawym, by się dlań zatracić w uwielbieniu. Materiał nabiera pędu w 'Rebel Radio', by stracić go znowu przy koszmarnym 'Ibiza', irytującą świdrującą oprawą zabijającym pomysł wyśmiania EDM-owego marketingu. Ciąg sztosów następujący po chwili wreszcie uzasadnia wszystkie recenzenckie kciuki w górę. 'Destroy' rozpoczyna podróż przez wizytówkowe brzmienie Trójcy, wisząc gdzieś pomiędzy 'Smack My Bitch Up' i 'Diesel Power' - znacząc podobnie teren jeszcze w pobłogosławionym wkręcającym leadem 'Get Your Fight On'oraz orientalnym 'Medicine'. Połamane bębny, wielkoformatowy wokal Flinta i klawiszowy feeling nintendo w 'Wild Frontier' (i później 'Roadblox') cofa się o krok do klimatu Invaders Must Die, odświeżając genialnie rosnącymi build-upami i basowym wobblowaniem. Ze wskakiwaniem na dubstepowy wózek TDIME nie ma na szczęście za duzo wspólnego, bo nawet stworzone z Flux Pavilionem 'Rhythm Bomb' to rozskakany new rave. Przeszczep stonowanych rozwiązań z poprzednika również wpisany jest na plus, i tak jak 'Omen (Reprise)' i 'Stand Up' organicznie wpisały się w Invaders Must Die, tak elektroniczny shoegaze w 'Beyond The Deathray' i majestatycznie sunący na podwalinach witch house 'Invisible Sun' czynią Szóstkę rzeczą bardzo wyważoną. Trochę boli, że zaraz po drugim z opisanych cukiereczków, rozkrzykują się 'Wall Of Death' wraz z 'Rise Of The Eagles' – jako bonusowe kawałki dawałyby odrobinę ciepła, ale doklepane do pełnoprawnej płyty straszą wizją powrotu na kozetkę psychoterapeuty, samego pewnie dobitego wspomnieniami napomkniętego we wstępie AONO.

The Day Is My Enemy skończył jako CD ogromnie wprowadzający w błąd, bo przy pierwszym starciu w powietrzu wisi ściema zapętlonych – chwytliwych! - lecz krótkich momentów, rozciągniętych do form całych utworów. Gdy podejrzenia ulatują, dobrze się go słucha w oparciu o poprzedników, zatracając się w obserwacji rozwoju The Prodigy na przestrzeni dwudziestu pięciu lat, którzy po takim czasie wciąż mają 'to coś' i w dodatku bez wyrzutów sumienia uderzą cię tym w tył głowy – jak zwykle spodoba się to milionom ludzi w domach, klubach i pod sceną.


Ocena: 8/10
  1. The Day Is My Enemy
  2. Nasty
  3. Rebel Radio
  4. Ibiza (Feat. Sleaford Mods)
  5. Destroy
  6. Wild Frontier
  7. Rok-Weiler
  8. Beyond the Deathray
  9. Rhythm Bomb (Feat. Flux Pavilion)
  10. Roadblox
  11. Get Your Fight On
  12. Medicine
  13. Invisible Sun
  14. Wall of Death
  15. Rise of the Eagles

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz