
Rozciągnięta
od pogujących metalowców, do hipsterów z ekotorbami uniwersalność
The Prodigy to piękna sprawa. Wkład w rozwój elektroniki znanej
dziś mają panowie niezaprzeczalny, tym większy ukłon należny
jest im za ciągły brak transformacji w osiadłych na tronie
obserwatorów własnego wypielęgnowanego czegokolwiek. Po łamiącym
ziemię debiucie i dwóch w tę ziemię wbijających kontynuacjach,
nowożytna historia Liama, Keitha i Maxima odbiła się jak głowa od
betonu (nie znęcajmy się mocno nad zaledwie niezłym Always
Outnumbered, Never Outgunned, bo
to nie czas i miejsce), przywracając im chwałę na Invaders
Must Die,
zgarniającym pulę nagród szybką, głośną i wesoło naćpaną
mieszanką. Następca miał być twardszy. I brutalny. I nazwę mu aż
z tego wszystkiego zmieniono z How
To Steal a Jetfighter na
The
Day Is My Enemy – czy
może być gęściej od mroku?