Pamiętając
zapewne o drum & bassowej synkopie zgrabnie wtłaczanej z
konsolety w 'żywy' zespół przez, powiedzmy, London Electricity,
The Qemists, czy Pendulum, publika przyjęła Modestep ciepło i bez
zbędnej nieufności; wystarczyło naręcze singli różnej klasy,
swego czasu ciągnące się przez letnie festiwale i stacje radiowe
niemal bez końca. Dołączył do nich akceptowalny
długograj, po nim z kolei zaczęły się schody i to bynajmniej nie
do nieba, a prędzej do piwnicy - przetasowanie w składzie i
niebezpiecznie długa studyjna cisza. Niepewność ucina London
Road, zobaczmy więc jak z tym cięciem sobie radzi.
Głównym
problemem Evolution Theory był paradoks, bo totalnie chodliwe
'Sunlight', czy 'To The Stars' zdążyły się już znudzić, a na
ciągle opóźnianym krążku sterowały wzrokiem w kierunku
pozostałych bangerowo zbudowanych kawałków, bezowocnie starających
się o uniknięcie szufladki 'przewinięte intro - przesłuchany drop
- przewinięty buildup - przesłuchany drop - kolejny utwór'. London
Road tak szumnie jak debiut ogłoszony nie został, a i wydaje
się emocjonalnie doroślejszy. Atmosfera odziana w nowe, pełne
napięcia podszytego ździebko melancholią szaty, robi płycie dużo
dobrych rzeczy, gdyż wreszcie słucha się tego w całości, z palcem
spoczywającym daleko od złowieszczego guzika przewijania.
Jeśli
album rozpoczyna świdrujący Funtcase na featuringu i rzucający
'fuckami' Alan Ford (jak nie rola w 'Przekręcie' Guya Ritchiego,
to głos w 'Cockney Thugu' made by Rusko), nie licz, że zdążysz
wejść powoli w nastrój robiąc herbatę. W utworze następującym
chwilę po otwierającym 'Damien', kwartet jest nadal w tej samej
historii, ale już na zupełnie innej stronie, wprawiając 'Make You
Mine' w ruch swą bardziej rockową stroną, w szczytowym momencie
zwieńczoną dnb rodem z portfolio The Qemists, co dzieje się
jeszcze w singlowym 'Snake', 'Feel Alive' (uratowanym przed nudą przez szybkie i bijące stroboskopami outro) oraz 'Seams' ze
swoim rave'owym klawiszem i podłożem tak basowym i przyjemnie
bulgoczącym, jakby produkcyjne suwaczki poprzestawiał sam Jon Gooch
(Spor / Feed Me). Nie bez satysfakcji obserwuje się dubstepowe wtrącenia i pompujące rozwinięcie w 'Machines', a także
pomniejsze nowości w brzmieniu zespołu - carnivalowe, rozpiszczane
'Rainbow'; liquid funkowe, pędzące 'Nightbus Home'; czy 'On Our
Own' w którym Culprate postarał się, by pocisk wyłaniający się
zza stylowego uk garage dosięgnął podbródka mniej czujnych, co
powtórzył Trolley wyciskający zwyczajowe dla siebie mięcho z
pozornie delikatnego 'Sing'.
Ciężko
wspominać początek czwórki z UK bez poczucia ich nitkowego biegu
'od singla do singla'. Nowa płyta twardym brzmieniem nader miękko i
naturalne wyznaczyła moment powstania nowego Modestep, umiejętnego,
chwytającego się miejsca, które jest 'jakieś' i w którym liczą
się nie tylko kolejne dropy, ale też odrobina pasji.
Ocena:
8/10
- Damien (Feat. Funtcase & Alan Ford)
- Make You Mine (Feat. Teddy Killerz)
- Machines
- On Our Own (Feat. Culprate)
- Feel Alive
- Rainbow (Feat. The Partysquad)
- Snake
- Nightbus Home
- Seams
- Sing (Feat. Trolley Snatcha)
- Circles (Feat. Skindred)
- Game Over (Feat. Big Narstie, Dialect, Discarda, Flowdan, Frisco & LayZ)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz