Gdyby ta
recenzja omawiała debiutancki album Andy'ego LaPlegua, zapewne
piłaby do zawartego tam stosunkowo nowego spojrzenia na wiązanie
industrialu, techno, noise i portali łączących piekło z Norwegią,
bo w niej uklecono w 2003 roku Combichristowy The Joy Of Gunz.
Jedenaście lat później, po pełnych wzlotów i upadków czterech
kolejnych dziełach studyjnych, jednym soundtracku i ogólnie udanych
projektach pobocznych (Panzer AG, Scandy, Scandinavian Cock i jak do
tej pory ostatni z trzech krążków Icon of Coil), skandynawska
rewelacja osadzona jest już w Stanach. Jej pierś zdobi masa
tatuaży przemieszana z medalami, a sukces komercyjny związany z tymi drugimi, sukcesywnie
odzierający każde nowe wydawnictwo z pierwotnych pokładów ich
ponurej mocy, szczyt szczytów zdzierania okrycia osiąga właśnie
teraz, bo przedsionek mainstreamu nigdy nie był tak blisko jak na We
Love You. Czyżby buntownik pytający niegdyś 'What The Fuck Is
Wrong With You People?' w tytule jednej ze swoich płyt, nagle
zdecydował się oddać serduszko na wypielęgnowanej dłoni?
'Nic
bardziej mylnego'. Przymilny tytuł stanowi zaledwie przedsmak
realizacji celu zdradzonego w introdukcji – powodowanego troską
uśmiercenia ludzkości, i tak już chylącej się ku upadkowi. Poza
ideologią, coś w tym jest i w płaszczyźnie muzycznej - dla fanów
pierwotnego, powernoisowego, zdawkowego tekstowo i ciężkiego w
beatach Combichrista, nowy bogaty w gitary, ballady i rozbudowane
teksty materiał może być traktowany jako delikatne i litościwe,
ale jednak dobicie wcześniejszej niepowtarzalności i mocy
natchnienia rzesz industrialnych głów do naśladownictwa...
Nieważne w jakim kontekście, miłości - podobno
- nie wolno odrzucać bez dania szansy. Zostawmy więc nostalgiczne
'kiedyś było lepiej' jeśli nic z owego kiedysia już nie wróci i
przejdźmy do części w której We Love You bez
Combichristowego tła historycznego staje się świetnie
wyprodukowanym, przetrawionym syntezatorami i gorzałą średniej
półki udźwiękowieniem barowej bójki.
Przemoc
– podobno... - jest
obrazem bezmyślności. LaPlegua w swoich
zaczepkach woli posługiwać się sprytem dalekim od braku pomyślunku, gdyż swymi poszukiwaniami i tak zauroczy
odsetek swoich dotychczasowych fanów, dodatkowo wciągając w swój
wir miłośników Roba Zombie, czy Mansona. A i na tym nie koniec, bo
do plecionki nowego ze starym dołączony został wachlarz stylów każdego z
projektów pobocznych ich głównej persony. Ta po wybranym przez
siebie kalejdoskopie stylów porusza się ze zmysłem dobrego planisty,
umiejętnie przeplatając parkietowce ('Can't Control' z wstawkami
wokalu przepuszczonego przez autotune, surowe 'Satans Propaganda',
krążące miejscami w okolicach trzeciej płyty 'We Rule The World,
Motherfuckers' i hard-electroclashowe 'Fuck Unicorns' rodem z
repertuaru Scandy'ego), hybrydy maszyn zespolonych ze strunami
zarówno elektrycznymi (otwierające niemal dubstepowo 'We Were Made To Love You',
imprezowe 'Maggots At The Party'), jak i akustycznymi ('The Evil In
Me', 'Retreat Hell, Part II'), poprawiając sierpowym naznaczonym
odrobiną uczucia do hard rocka i rockabilly (metalobilly?) w 'Love is a Razorblade'. A jednak kochają.
Linia
pomiędzy godną pozazdroszczenia uprawą własnego poletka, a
niewymagającym skokiem na popularność zawsze będzie cienka i
bacznie obserwowana przez tak nieliczne obecnie grono industrialowe.
Combichristowi noga we wnyki wpadła przy piątce (Making
Monsters), soundrackowe No
Redemption docisnęło pętlę,
natomiast We Love You
uwolnił zespół z pułapki, przeniósł na inną ścieżkę,
ale zrobił to pewnym krokiem. Pastwić się ocenami przez
pryzmat poprzedników nie warto, bo pełnię wartości najnowszego
CDka ukaże jego następca, który nowy kierunek może dumnie
podtrzymać, albo wywrócić wszystko na twarz.
Ocena:
8/10
- We Were Made To Love You
- Every Day Is War
- Can't Control
- Satans Propaganda
- Maggots At The Party
- Denial
- The Evil In Me
- Fuck Unicorns
- Love Is A Razorblade
- From My Cold Dead Hands
- We Rule The World, Motherfuckers
- Retreat Hell, Part I
- Retreat Hell, Part II
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz