środa, 5 marca 2014

Recenzja: The Glitch Mob - Love Death Immortality [2014]

Kto rozpoczął (o ile rozpoczął) przygodę z The Glitch Mob od debiutanckiego Drink The Sea (2010), a więc bez znajomości osobistego dorobku każdego z jego twórców, zgodzi się zapewne przynajmniej częściowo, że zawarta na nim treść sunęła przez eter jak lodołamacz. Gdyby muzykę dało się zamknąć w materii rozmiarowo proporcjonalnej do emocji, które wywołuje, płyta trójcy (w składzie: edIT + Boreta + Ooah, Kraddy i Kitty-D odeszli przed releasem) z L.A. byłaby olbrzymia. Rewelacja którą popełniono przed czterema laty, zachęcała wręcz do marzeń o wprowadzeniu sankcji karnych za odtwarzanie tak 'wielkiego' materiału na głośnikach / słuchawkach słabej jakości. Długo przygotowywano się do wytoczenia jeszcze cięższych dział. I oto nadchodzi Love Death Immortality, majestatyczny już w nazwie, a jego celem jest dodanie do powyższych uniesień jeszcze większej ich dawki, lecz na dodatkowej porcji pozytywów się niestety nie kończy.

Trzech zgodnych producentów, dziesięć utworów utrzymanych w klimacie glitch-hopu wymieszanego z electro-house i (dub/bro)stepem, zero krótkich wypełniaczy, nieliczne, ale cieszące ucho wsparcia featuringowe – jest solidnie, choć bez szaleństw. Po pierwszym odsłuchu pojawia się tylko zdziwienie zmianami, po kilku następnych zadowolenie godną dawką rozrywki, a potem jest głównie rozczarowanie, gdy uzmysłowi się sobie kilogramy pierwotnego klimatu GlitchMobów, z którego sami się przy okazji Love Death Immortality obdarli. Szkielet inspiracji grupy, czyli glitch-hop często zostaje tu spłycony do glitch-popu, którego najbardziej charakterystycznym wydźwiękiem stała się trylogia złożona z punktów 6, 7 i 8. 'I Need My Memory Back' wpasowałby się po kilku przymiarkach na zeszłoroczny Artpop pewnej Lady; po nim przychodzi czas na instrumentalny 'Skytoucher', który w konkursie na najbardziej kiczowatą melodię walczyłby drapieżnie o podium, a to nie koniec popików, bo 'Fly By Night Only' również pasuje do ramówki kanału 'muzycznego'. Oprócz słabeuszy i kompozycji mających niewiele do zaoferowania (np. electro-housowy 'Skullclub'), jest na szczęście i druga strona medalu, która podciąga płytkie zmagania ku górze. Mowa o zdecydowanym i zapadającym w pamięć wejściu na mocnym beacie za pomocą 'Mind Of A Beast', gitarze elektrycznej podłożonej pod przesterowane beaty i podniosłe smyczki w 'Can't Kill Us' oraz o 'Becoming Harmonious', które jako jedyne ma okazję obudzić westchnienia tęsknoty za tym co odeszło, a czyni to urzekającym jednoczesną potęgą i stonowaniem, wzbogaconym o hipnotyzujący wokal Metal Mother. Podsumowując – wypadło pół na pół, choć bliżej czwórki, niż szóstki.

Trójca z Los Angeles okrzyknięta świetnym projektem została nie od razu, lecz stopniowo, ale skala sukcesu zadziwiła chyba i samych docenionych, bo wyczuwalny jest w omawianym wydawnictwie nie opadły jeszcze poziom sodówki. Drink The Sea potęgę budowało klimatem, jego następca stawia z kolei na rozkręcony głośnik, ckliwe melodyjki i proste zbasowanie. Love Death Immortality cierpi na tę samą przypadłość, co druga płyta edITa (Certified Air Raid Material), kiedy porówna się ją do debiutu (Crying Over Pros for No Reason): odwrót od ambitnej i uginającej się od różnorodności przesterowanej cybernetyki w stronę talentu marnującego się w mało wyszukanym, jeszcze undergroundowym, ale już fast-foodzie. Jest strawny, jednak postawienie go obok starszego brata to kopanie leżącego.




Ocena: 5/10
  1. Mind Of A Beast
  2. Our Demons (Feat. Aja Volkman)
  3. Skullclub
  4. Becoming Harmonious (Feat. Metal Mother)
  5. Can't Kill Us
  6. I Need My Memory Back (Feat. Aja Volkman)
  7. Skytoucher
  8. Fly By Night Only (Feat. Yaarrohs)
  9. Carry The Sun
  10. Beauty Of The Unhidden Heart (Feat. Sister Crayon)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz