środa, 3 września 2014

Recenzja: La Roux - Trouble In Paradise [2014]

La Roux swą pierwszą płytę w ramiona publiczności pchnęło w roku 2009, trzy lata po narodzinach, ziszczonych przez zaangażowaną wokalnie Elly Jackson i wspierającego ją producencko Bena Langmaida. Debiut bez tytułu przyczynił się swego czasu do roztańczenia bijącego w oldschoolowców z radia, a z internetu w dotychczasowych indie rockowych młodzieńców, przekopujących odtąd google w poszukiwaniu wiedzy, czym jest Eurythmics, lub też czego dokonał Gary Numan. Przymierało to stopniowo przez kolejne lata oczekiwań na następcę, nadchodzącego wreszcie pięć lat później pod nazwą Trouble In Paradise, przenoszącego brzmienie La Roux w całkiem inne strony świata, już niemal bez udziału Langmaidowskiej części duetu. Czas na żar tropików, czy może Elly w opałach?

Miało być mniej syntetycznie, za to bardziej funkowo, z syntezatorem ustępującym miejsca gitarze i automatom perkusyjnym. Sferę zarysów i zapowiedzi rozwinięto konsekwentnie, delikatnie futurystyczne disco starocie (na tyle nowoczesne, by bez kłopotu mógł remiksować go Skream, a nawet Skrillex) zastępując lotnością pozytywistycznego New Order, nienaznaczonego już depresyjnym echem końca Joy Division. Muzyka projektu nabrała nowego znaczenia także wokalnie, przynosząc kres wysokim tonom i piszczeniu La Rouxowych hymnów, takich jak 'Quicksand' oraz 'In For The Kill', cieniując je i ściągając ku ziemi cieplejszą i mniej zawodzącą barwą. Wspomniane single, czyniące jedynkę tak hitową, były zarówno jej blaskiem, jak i przekleństwem, bo poza 'Bulletproof' i może 'I'm Not Your Toy' reszta przemykała niezauważalnie. Połączenie nowego ładu w sposobie użycia instrumentów i strun głosowych uformowało natomiast Trouble... albumem spójnym, zadziwiającym ciągłością w podtrzymaniu zainteresowania na szczycie przez ponad 40 minut, nie tykającym w żaden sposób fillerów w postaci mdłych ballad czołgających się zwykle w okolicach piątej piosenki, albo prób wszczepiania ciężarnego basu w singlach przyciągających do krążków, mordujących tuż po intrze. Tak proste rozwiązania Elly ma na szczęście daleko od siebie.

Przed pięcioma laty, komentarze na temat strony muzycznej projektu La Roux przeplatały się gęsto z opiniami na temat chłopięcej urody jego wokalistki, bezsensownie oddalając dyskusję z kręgów najlepszych płyt 2009 roku, w mało istotne tabloidowe rozważania. Następca debiutu zabija ten problem łapiąc słuchaczy za podbródek i kierując ich oczy tam, gdzie trzeba – w okolice pośladków Trouble In Paradise, bo Elly bez Bena nabrała kobiecości, zapełniła nią wszelkie niedociągnięcia jedynki, a przy wprowadzaniu zmian owocujących po raz kolejny miejscem na podium popowych krażków w roku swego wydania, była bardziej zdecydowana niż niejeden samiec.


Ocena: 9/10
  1. Uptight Downtown
  2. Kiss and Not Tell
  3. Cruel Sexuality
  4. Paradise Is You
  5. Sexotheque
  6. Tropical Chancer
  7. Silent Partner
  8. Let Me Down Gently
  9. The Feeling

2 komentarze:

  1. Trochę za dużo o poprzedniej płycie,trochę za mało o obecnym albumie.

    P.s.Ale wciąż mam frajdę we wgryzanie się w twoje recenzje.Że o niecierpliwym wypatrywaniu ile punktów danemu wydawnictwu przyznałeś,nie wspomnę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Osłuchałem się jedynki przez lata strasznie i tak jakoś mi to wyszło teraz spod palców... :P

      Dzięki!

      Usuń