środa, 7 września 2016

Recenzja: Mike Posner - At Night, Alone. [2016]

'Posner'... 'Posner'... Tobie też to nazwisko pałęta się gdzieś z tyłu głowy? A tak, był taki jeden, który postanowił wydać całkiem niezły mainstreamowy albumik dla niewymagających ('hitowy electro-popowy singiel 'Cooler Than Me'), a następnie zapaść się pod ziemię, czasem tylko wyglądając z nory z nowym singlem, czy zapowiedzią czegoś, co ostatecznie nigdy nie ruszyło dalej, niż poza słowa. Kto jednak był na tyle pedantyczny, by śledzić, kto odpowiada za produkcję tych i owych hitów, dostrzec mógł ręce muzyka na nagraniach Maroon 5, czy Biebera. Ja dociekliwy nie byłem, zdziwienie powrotem Posnera przypieczętowałem więc przesłuchaniem, cóż do zaoferowania może mieć                                                           ktoś, kogo nazwisko jeszcze przed chwilą tylko krążyło                                                           gdzieś za mgłą wspomnień.

Mike Posner
Wczytawszy się w historię zniknięcia Mike'a ze sceny, dowiedzieć się można, że depresja powodowana nagłym wzrostem popularności przyspawała kulę na łańcuchu i do jego nogi. Nie zasnąłbym w nocy po stwierdzeniu, jakoby nieszczególna kondycja psychiczna pomogła At Night, Alone., lecz siła sprawcza mrocznych chwil z pewnością przelała plastik debiutu w stabilną formę, dorabiając Posnerowi charakter, przekazywany w najprostszy, bezpośredni i szczery sposób. Przez niecałe 40 minut, Mike opowiada w minimalnie odzianym w instrumenty, intymnym stylu o swoich przygodach z pigułkami na Ibizie, kiedy to rozpoznała go zaledwie jedna osoba (akustyczne 'I Took a Pill in Ibiza'), utraconej miłości ('Not That Simple' / 'Iris' odgrywane na pianino, perkusję i skrzypce), o tym, że życie jest gówniane, ale warto pozostać sobą ('Be As You Are'), że tylko bóg wie jak się starał (gospelowe 'Only God Knows') oraz o tym, że jest skromnym zagubionym chłopakiem (ale umie napisać cholernie dobrą piosenkę - 'One Hell Of a Song'), który chce być pochowanym w Detroit ('Buried in Detroit'). Stylistyczne korzenie Posnera, czyli electro-pop, jest na All Night, Alone. obecny tylko w remiksach, ustępując miejsca folkowi (fenomenalne folk-punkowe 'Jade); zdecydowanemu, wymieszanemu z rockiem r&b ('Silence') i indie popowi w stylu Broken Bells, którego oczekiwałbym w jakiejś reklamie za 3... 2... 1... ('In the Arms of a Stranger').

Pomiędzy szpanerskim, tanecznym światem jedynki i kameralnym, często spokojnym obliczem jego kontynuacji, zawieszona była cienka lina, lecz Mike'owi udało się dolawirować z jednego w drugie bez spadnięcia w otchłań nudy całkiem zjadalnie. Nie doszło do powrotu tak niesamowitego jak odnalezienie Mareczka w Na Dobre i na Złe, czy Beaty w Klanie, a i zapewne znów przyjdzie nam zapomnieć o osobie kryjącej się za nazwiskiem Posner, ale lepiej zapisać się w świadomości bardziej pamiętliwych jako amerykański Ed Sheeran, niż skromny gość, na siłę ubierający image dżolero-zarywacza dyskotekowych świnek.


Ocena: 7/10
  1. At Night, Alone. (Intro)
  2. I Took a Pill in Ibiza
  3. Not That Simple
  4. Be As You Are
  5. In the Arms of a Stranger
  6. Silence (Feat. Labrinth)
  7. Iris
  8. Only God Knows
  9. Jade
  10. One Hell of a Song
  11. Buried In Detroit
  12. Thank You (Outro)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz